poniedziałek, 23 października 2017

145. Paul Christopher - Według Lucyfera


Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita S.A., stron 294

„Młoda archeolog Finn Ryan oraz fotograf Virgil Hilts podczas poszukiwań grobu jednego z apostołów trafiają na ślady zbrodni sprzed wielu lat i na starożytny medalion z imieniem pewnego upadłego archanioła. To tylko dwa z licznych elementów układanki, których skompletowanie pozwoli odsłonić skrywaną do tej pory prawdę o fundamentach naszej historii. Ale czy wszystkim zależy na jej ujawnieniu? Raczej nie, sądząc po liczbie śmiertelnie niebezpiecznych pułapek czekających na Finn i Virgila na szlaku ich poszukiwań.” (źródło: LC)

Naprawdę rzadko zdarza mi się posiłkować źródłami w celu zarysowania Wam fabuły, książki, o której mam zamiar napisać. Tym razem nie miałam jednak innego wyjścia z jednego, prostego powodu – nie mam pojęcia, o czym czytałam. Ale może po kolei.

„Według Lucyfera” znalazłam na strychu (choć wcale nie jest to powieść z zeszłego tysiąclecia!). Nie mam pojęcia, skąd książka się tam wzięła, na te pytanie nie potrafiła też odpowiedzieć mi moja mama. Skoro jednak wzięłam powieść w swoje łapki, całkiem zaciekawiona tytułem oraz opisem z okładki postanowiłam dać jej szansę i pełna zapału zaczęłam czytać. No… i w sumie tutaj skończyła się moja przygoda.

Nie do końca jestem w stanie określić, co tak naprawdę mi nie pasowało. Akcja ciągnie się jak flaki z olejem, by raz po raz wrzucić bohaterów w jakieś ogromne niebezpieczeństwo. Oczywiście wychodzą oni ze wszystkich kryzysowych sytuacji bez szwanku (co staje się wręcz śmieszne za którymś razem) i nagle przenoszą się na inną część kontynentu (halo, ale co działo się z wami w międzyczasie?). Znów możemy przysnąć, gdyż prawdopodobnie przez kolejnych pięćdziesiąt stron nic się nie wydarzy. Głównych bohaterów mamy dwóch: Finn i Hiltsa. Nie zapałałam do nich jednak zbyt wielką sympatią, nie zżyłam się z nimi. Pod koniec powieści złapałam się na tym, że skończyłam rozdział i zaczęłam się zastanawiać, czego ci bohaterowie tak właściwie szukają?

Miałam kilka razy taki pomysł, by zanieść „Według Lucyfera” z powrotem na strych i zacząć czytać coś, co zasługuje na poświęcenie uwagi. Jestem jednak upartą osóbką i uparcie dążyłam do końca powieści z nadzieją, że może zakończenie będzie „wow”. Niestety, nie było. A ja zmarnowałam na tę książkę cały miesiąc.

Ocena:

1/6. Nienawidzę dawać jedynek, ale nie potrafię znaleźć chyba żadnej dobrej strony.

czwartek, 19 października 2017

144. John Marsden - "Jutro 7. Po drugiej stronie świtu" [7]

z serii "Jutro"


Wydawnictwo Znak, stron 347

Ellie wraz z przyjaciółmi czekają na kontakt ze strony nowozelandzkich żołnierzy, którzy chcą powierzyć im tajemniczą misję. Zgodnie z umową w ustalonym miejscu pojawia się helikopter, z którego wysiada Ryan. Okazuje się, że nastolatkowie zostali uwzględnieni jako istotny partyzancki oddział, który ma odegrać znaczącą rolę w trakcie ostatecznego ataku nazywanego przez sprzymierzeńców „D-Day”. To ostatnia szansa na odbicie państwa z rąk wroga, więc tym razem wszystko musi przebiec perfekcyjnie…

No więc seria dobiegła końca. Przez siedem tomów śledziłam losy nastolatków, którzy zmuszeni zostali do walki w obronie własnej ojczyzny, którzy patrzyli na śmierć swoich rodzin, przyjaciół, rodaków, którzy z dzieci przekształcili się w młodych, odważnych żołnierzy. Opowieść stworzona przez Johna Marsdena ani na moment nie stawała się nudna, wymuszona, przesadzona. Zdarzało mi się, że musiałam odkładać na moment książkę, by ochłonąć, uspokoić się, czasem wytrzeć łzy. Teraz, po skończeniu serii dostrzegam, jak ogromną przemianę przeszli bohaterowie. Jak bardzo zmieniła ich wojna. Jak ich doświadczenia odmieniły ich światopoglądy, systemy wartości, zachowanie.

John Marsden odwalił kawał dobrej roboty.

Główna seria dobiegła końca, nad czym szczerze ubolewam (choć po głębszym zastanowieniu to dobrze – po co tworzyć kolejny dwudziestotomowy cykl?). Marsden stworzył jednak także uzupełnienie serii, kilkutomowe „Kroniki Ellie”, które bardzo chętnie przeczytam. Mam nadzieję, że utrzymają poziom głównego cyklu.

Ocena: 5/6

poniedziałek, 16 października 2017

143. J.R. Ward - "Wieczna miłość" [3]

z serii "Bractwo Czarnego Sztyletu"


Wydawnictwo Videograf II, 443 strony

Bella została porwana przez Korporację Reduktorów. Członkowie Bractwa próbują j odnaleźć, jednak z dnia na dzień tracą nadzieję, że przyjaciółka Mary wciąż jest żywa. Jedynie wyraźnie zaintrygowany młodą wampirzycą Zbihr uparcie śledzi reduktorów, by ją namierzyć i uratować, choć sam nie potrafi zrozumieć, dlaczego tak bardzo zależy mu na życiu tej kobiety.

Czy uda mu się odnaleźć Bellę? Jaką mroczną tajemnicę skrywa Zbihr? Jaką rolę w jego życiu odegrał jego bliźniak, Furiath?

Cóż, wychodzi na to, że „Bractwo Czarnego Sztyletu” wciąga coraz bardziej z każdym następnym tomem. O ile przez „Mrocznego kochanka” dość ciężko było mi przebrnąć, o tyle „Wieczna miłość” pochłonęła mnie bez reszty. A za największy atut powieści uważam głównego bohatera.

Zbihra poznajemy w poprzednich tomach jako bezwzględnego drania, niezdolnego do okazywania uczuć innych niż gniew, czerpiącego przyjemność z zadawania bólu nie tylko innym, lecz głównie samemu sobie. To poznaczony bliznami od stóp do głów wojownik, zdecydowanie szczuplejszy od reszty członków Bractwa, odmawiający picia wampirze krwi, a tym samym pozbawiający się sił do życia. Zbihr nie pozwala innym się dotykać, nie zgadza się na okazywanie mu miłości, przyjaźni czy chociażby zwykłej dobroci. To sadysta i masochista.

„Wieczna miłość” wyjaśnia przyczyny jego zachowania. I to właśnie to wysuwa się według mnie na pierwszy plan powieści. Jego wspomnienia, koszmarna historia, jego walka z samym sobą, by wyzbyć się obrzydzenia do swojego ciała i duszy. To, co go spotkało jest obrzydliwe – nikt nie zasłużył na taki los.

Na szczęście spotkał Bellę i pojawiło się światło w tunelu.

Cały problem polega na tym, że Zbihr nie chce iść w jego stronę.

W tle obserwujemy zmiany w Korporacji Reduktorów, widzimy, jak toczą się dalej losy Johna, czyli (najprawdopodobniej) przyszłego członka Bractwa, którego poznaliśmy w poprzednim tomie. Dowiadujemy się też co nieco o bracie bliźniaku Zbihra. I oczywiście przenosimy się do siedziby Bractwa Czarnego Sztyletu, gdzie spędzamy czas z bandą świetnych facetów/wampirów, którzy zabijają nas swoim poczuciem humoru. Miodzio!

Chcę więcej. I Wam również polecam.

Ocena: 5/6

czwartek, 12 października 2017

142. Gail Carriger - "Bezzmienna" [2]

z serii "Protektorat Parasola"


Wyd. Prószyński i S-ka, stron 230

Alexia została żoną hrabiego Maccona. Pewnego dni obudziły ją wrzaski jej męża, który po zafundowaniu jej okropnej pobudki zniknął, zostawiając ją pod opieką wojska, które nie wiadomo skąd znalazło się nagle pod ich domem. 

Okazuje się, że przyczyną jego dziwnego zachowania jest problem, który nagle pojawił się w niektórych rejonach Europy – nadprzyrodzeni zaczęli tracić swoje niezwykłe moce…

Alexia starym zwyczajem postanawia rozwiązać zagadkę, przy okazji odnajdując swego małżonka i w tym celu udaje się do Szkocji. Czy jej wyprawa zakończy się sukcesem?

Pierwszy tom „Protektoratu parasola” czytałam kilka lat temu. Książka nie wywarła wtedy na mnie piorunującego wrażenia, dlatego też nie poszukiwałam następnych jej tomów. Od pewnego czasu staram się jednak wypełniać swoje postanowienie dokończenia rozpoczętych serii i tym oto sposobem w moje łapki trafiła „Bezzmienna”.

„Bezduszną” pamiętam raczej przez mgłę, ale pomimo tego od razu mogłam stwierdzić, że „Bezzmienna” jest napisana podobnie. Poznajemy tu dalsze losy „bezdusznej” Alexii, która teraz pełni trudną rolę żony alfy wilkołaków, hrabiego Maccona. Z przykrością muszę stwierdzić, że powieść nie powaliła mnie na kolana, czytałam ją przeraźliwie długo i chociaż nie była nudna, absolutnie ciężko było mi przez nią przebrnąć. Każdy z bohaterów ma specyficzny styl bycia, który trudno zrozumieć. Za bohaterami czasem ciężko jest nadążyć, zwłaszcza za główną bohaterką, która przez większość czasu bawi się w Sherlocka Holmesa, by na końcu wpaść na genialny pomysł i rozwiązać zagadkę (swoją drogą, nigdy bym na to nie wpadła ;)). Po trzystu stronach wątpliwej akcji nagle następuje punkt kulminacyjny, po nim jeszcze tylko kilka stron wyjaśnienia innym bohaterom co, jak, dlaczego, a na samym końcu (dosłownie, to była ostatnia strona!) najbardziej emocjonujące wydarzenie, które zachęca czytelnika do sięgnięcia po trzeci tom.

Chyba zorientowaliście się już, że raczej niewiele dobrego mam do powiedzenia o tej książce, prawda? Sama nie wiem, czy sięgnę po „Bezgrzeszną”. Jeśli tak, to dopiero za jakiś czas. Póki co muszę odpocząć od twórczości Gail Carriger.

Ocena: 3-/6

poniedziałek, 9 października 2017

141. Gillian Shields - "Zdrada Nieśmiertelnego" [2]

z serii "Nieśmiertelny"


Wydawnictwo Amber, 335 stron

Evie wraca do Wildcliffe Abbey. Wie, że teraz grozi jej tam śmiertelne niebezpieczeństwo, nie tylko ze strony Mrocznych Sióstr, ale także jej ukochanego. Dziewczyna razem z przyjaciółkami w tajemnicy poznaje tajniki magii wierząc, że uda jej się uratować Sebastiana. Tymczasem w szkole pojawia się nowa uczennica, płaczliwa i nieco dziwna Harriet Templeton, która wyraźnie ma problemy z zaaklimatyzowaniem się w nowym miejscu i za wszelką cenę próbuje zaprzyjaźnić się z Evie. Mogą z tego jednak wyniknąć ogromne problemy…

„Zdrada Nieśmiertelnego” to drugi tom serii, którą zaczęłam czytać wieki temu. Pamiętam, że pierwszy tom był średni, raczej niezbyt mnie zafascynował, ale „Zdradę…” miałam okazję kupić za symboliczne 8 złotych, a że nie lubię zostawiać niedokończonych serii, zdecydowałam się na zakup i przeczytanie tomu drugiego. Nie spodziewałam się jednak po nim niczego specjalnego. Czy miałam rację?

Książka, jak nietrudno się domyślić, należy do gatunku paranormal romance. I, cóż, o ile w pierwszym tomie co nieco się działo, o tyle drugi dłużył mi się niemiłosiernie. Evie cierpi, gdyż nie wie, gdzie jest Sebastian i myśli, że straciła do na zawsze. Sebastian cierpi, ponieważ stoi na krawędzi życia i śmierci, a nie ma przy nim Evie. I tak w kółko. W międzyczasie pojawia się Harriet, która jako nieliczna wzbudza w czytelniku jakieś emocje (o tak, miałam ochotę ją udusić), ale i tak większość książki opowiada o dylematach i kiepskim samopoczuciu głównej bohaterki. Słabo.

W pierwszym tomie pojawiło się bardzo dużo retrospekcji – czytaliśmy fragmenty dziennika Lady Agnes. W drugim również znajdują się takie przerywniki pomiędzy główną akcją. Przenosimy się wtedy gdzieś i wczytujemy się w marudzenie cierpiącego Sebastiana, który chyba nie jest do końca świadomy tego, co mówi.

Jak dobrze, że zapłaciłam za tę książkę tak mało! Uwielbiam wydawnictwo Amber, ale tym razem naprawdę jestem zawiedziona. Na szczęście nie aż tak bardzo, jak byłabym, gdybym spodziewała się po tej książce świetnej lektury.

Ocena: 3-/6

czwartek, 5 października 2017

140. Arthur Conan Doyle - "Pies Baskerville'ów" [3]

z serii "Sherlock Holmes"


Wydawnictwo Rytm, 203 strony

Sherlocka Holmesa i Johna Watsona w ich mieszkaniu przy Baker Street 221b odwiedza wiejski lekarz z Devonshire. Prosi o pomoc w rozwiązaniu zagadki tajemniczych śmierci kolejnych spadkobierców majątku Baskerville’ów. O rodzinie tej krąży legenda, według której każdy potomek rodu ginie w wyniku ciążącej na nich klątwy. Holmes nie chce uwierzyć w istnienie nadprzyrodzonego psa, który jest rzekomym sprawcą tych śmierci. Zafascynowany sprawą oddelegowuje na miejsce kolejnych zbrodni swego przyjaciela, doktor Watsona, by ten ochronił ostatniego spadkobiercę, sir Henry’ego Baskerville’a, a także rozwiązał zagadkę tajemniczego „psa Baskerville’ów”.

Czy legenda jest prawdziwa i nad rodziną faktycznie ciąży klątwa? Jak poradzi sobie Watson?

„Pies Baskerville’ów” jest już trzecim tomem opowieści o dokonaniach detektywa konsultanta. Słyszałam o tej książce mnóstwo pozytywnych opinii, więc zaczęłam ją czytać z wielką nadzieją, że i tym razem Doyle mnie nie zawiedzie. To był strzał w dziesiątkę!

Tym razem większość czasu spędzamy z Watsonem, jako że to właśnie jemu Sherlock powierzył prowadzenie sprawy (co wcale nie oznacza, że Holmes w tym czasie wypoczywa, o nie!). Za to John ma okazję się wykazać i, nie oszukujmy się, pragnie z tej okazji skorzystać i jak najbardziej zaimponować przyjacielowi.

„Być może nie świecisz jak słońce, ale potrafisz wyprowadzić z mroku. Niektórzy ludzie, sami pozbawieni geniuszu, posiadają niezwykłą moc budzenia go w innych. Chcę powiedzieć, drogi przyjacielu, że jestem ci bardzo zobowiązany.”

Zagadka jest skomplikowana, a rozwiązanie – jak zwykle – proste. No dobra, proste dla Sherlocka Holmesa, ja bym na to nie wpadła. ;)

Do tej pory przeczytałam tylko trzy tomy serii o kultowym detektywie, jednak póki co tę część muszę okrzyknąć najciekawszą. Historia Baskerville’ów jest mroczna i ciekawa. Autor kilkukrotnie nas zmyla, podsuwając fałszywe tropy. A temu wszystkiemu towarzyszy mrożące krew w żyłach wycie upiornego psa z czerwonymi ślepiami. Ktoś jeszcze się zastanawia, czy sięgnąć po tę książkę?

Na zakończenie dodam dla przypomnienia, że poszczególne tomy nie są ze sobą powiązane i nie trzeba znać ani „Studium w szkarłacie”, ani „Znaku czterech”, aby sięgnąć po „Psa Baskerville’ów”. Polecam!

Ocena: 5/6

poniedziałek, 2 października 2017

139. J.R. Ward - "Ofiara krwi" [2]

z serii "Bractwo Czarnego Sztyletu"


Wydawnictwo Videograf II, 426 stron

Mary jest chora – po kilku latach uśpienia jej organizm ponownie zaatakowała białaczka. Młoda dziewczyna zaczyna tracić nadzieję na to, że uda jej się przeżyć i pokonać chorobę. Może liczyć na wsparcie swojej sąsiadki, Belli. Dziewczyny razem decydują się pomóc zagubionemu sierocie, Johnowi, który, jak się później okazuje, zbliża się do przemiany w wampira. Na dodatek młodzieniec ma na piersi dziwny symbol, który sugerowałby ego przynależność do Bractwa Czarnego Sztyletu. W ten sposób Mary dowiaduje się o istnieniu rasy wampirów oraz poznaje Rankohra, jednego z członków Bractwa. Para bardzo szybko zakochuje się w sobie, jednakże jest jeden ogromny problem: wampiry nie wiążą się z rasą człowieków (odmiana celowa). Rankohr wiążąc się z Mary naraziłby ją na ogromne niebezpieczeństwo nie tylko ze strony czyhających na nią wampirów Reduktorów, ale także jego własnych braci oraz twórczyni ich rasy, Pani Kronik…

Jaką decyzję podejmie Rankohr i jakie będą jej konsekwencje? Czy Mary uda się po raz drugi wygrać z białaczką?

Po przeczytaniu pierwszego tomu serii trochę zniechęciłam się do „Bractwa…”. Przez to następne tomy stały na mojej półce nieczytane chyba ponad rok. Ciężko było mi zabrać się za „Ofiarę krwi” głównie dlatego, że obawiałam się swoistej kopii „Mrocznego kochanka”, w której zmienione byłyby jedynie imiona głównych bohaterów. I wiecie co? Byłam głupia.

Nie da się ukryć, że wątek romantyczny jest tu zdecydowanie wysunięty na pierwszy plan. Związek Rankohra i Mary jest jednak bardzo skomplikowany: dziewczyna choruje na raka, jest zwyczajnym człowiekiem, nie jest akceptowana przez Panią Kronik będącą swego rodzaju boginią wampirów, a na dodatek jej wybranek zmaga się z klątwą, którą wiele lat temu rzuciła na niego stwórczyni za jego liczne występki. Przez to naprawdę nie można jednoznacznie stwierdzić, jakie będzie zakończenie ich relacji.

Jako że seria jest (przynajmniej według mnie) po części erotykiem, mamy do czynienia z licznymi scenami łóżkowymi. Jest ich jednak zdecydowanie mniej niż w poprzednim tomie. Podobnie jak wcześniej są opisane całkiem nieźle i nawet jeśli nie jest się fanem tego typu opisów czyta się je bez większej irytacji.

Romans nie jest jednak jedynym wątkiem powieści. Bractwo wciąż walczy z Korporacją Reduktorów, strzegąc bezpieczeństwa wampirów. Bracia co noc wychodzą na ulice, by szukać i zabijać nieumarłych czyhających na ich życie. Czytamy więc mniej lub bardziej brutalne opisy walk pomiędzy nimi. Ponadto poznajemy reduktora o wdzięcznym imieniu O, poznajemy jego historię i punkt widzenia. Choć z początku wydaje nam się, że ten wątek jest nieco wyrwany z kontekstu, w końcu O odgrywa kluczową rolę w powieści (a może trafniejsze byłoby stwierdzenie „w serii”).

Trochę brakowało mi samego Bractwa. Panowie pojawiali się pojedynczo, rzadko widywało się ich w grupie – a to właśnie ich rozmowy i to, w jaki sposób wzajemnie się traktowali najbardziej urzekło mnie w pierwszej części. Jednakże nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, pojedynczo też są cudowni. ;)

Książka jest dość „gruba”, a ja połknęłam ją w jeden dzień. Podobała mi się o wiele bardziej niż „Mroczny kochanek”. Trochę się pośmiałam, kilka razy autorka wyprowadziła mnie w pole, raz opadła mi szczęka, raz zakręciła się w oku łza. A to wszystko w „Ofierze krwi”. Polecam.

Ocena: 4+/6
Szablon
©Sleepwalker
WS