z serii "Córka dymu i kości"
Wydawnictwo Amber, stron 399
Karou na pierwszy rzut oka jest tylko dość niezwykłą uczennicą praskiej szkoły, w której uczy się tego, co potrafi najlepiej: rysowania. W rzeczywistości jednak mieszka w sekretnym sklepie, gdzie pod okiem Dealera Marzeń, Brimstone’a oraz pomagających mu chimer dorastała i uczyła się walki, pozwalającej jej przetrwać na tajemniczych wyprawach, na które posyła ją jej przyszywany ojciec. Karou nie wie, kim jest w rzeczywistości – zdaje sobie sprawę, że nie jest zwykłym człowiekiem, z drugiej jednak strony nie pasuje do żadnej z ras, na które natrafia w trakcie swoich wypraw. Oprócz tego ma tajemnicze tatuaże w kształcie oczu na wnętrzach swoich dłoni, a ich pochodzenia nikt nie chce jej wyjaśnić.
Podczas jednej z podróży napotyka na swej drodze odwiecznego wroga chimer, anioła o imieniu Akiva. Serafin ten różni się jednak od innych – Karou ma wrażenie, że to nie jest ich pierwsze spotkanie. Nie dostrzega w nim zagrożenia i czuje, że to właśnie Akiva może być kluczem do rozwiązania zagadki jej pochodzenia…
„Córka dymu i kości” to pierwszy tom serii o tym samym tytule. Przyznaję, że dawno nie czytałam książki, w której pojawiałyby się anioły, chimery i inne tego typu magiczne stworzenia i dopiero w trakcie lektury zdałam sobie sprawę, jak bardzo mi tego brakowało. Poza tym spodziewałam się opływającego słodkością romansidła paranormalnego, a zostałam wciągnięta przez tajemniczą powieść o dziewczynie poszukującej samej siebie. Karou jest zagubiona, a my razem z nią. Przyznaję, że po kilku rozdziałach stało się to dla mnie nieco irytujące – bo w końcu jak długo można nie wiedzieć, kim właściwie jest główna bohaterka? Wtedy jednak do akcji wkroczył Akiva, przystojny ideał, anioł. Chemia pomiędzy nim a Karou jest bardzo wyraźna, jednak niezrozumiała. Obydwoje czują, jakby znali się od lat, co jest przecież niemożliwe.
Ciężko pisze mi się o tej książce, gdyż jestem pełna mieszanych uczuć. Z jednej strony zakończenie powaliło mnie na kolana (i tak, w końcu docieramy wraz z główną bohaterką do prawdy) i skłoniło do sięgnięcia po drugi tom, z drugiej jednak strony zdaję sobie sprawę, że przebrnięcie przez pierwszą połowę książki było dla mnie dość ciężkie i zabrało mi kilka tygodni. Z każdej strony wypływa magia: magiczne stwory, magiczne życzenia i sztuczki Mimo wszystko miałam cały czas z tyłu głowy taką natrętną myśl, że… to wszystko już było. Dopiero pod koniec powieści przekonujemy się, że warto było czekać, a autorka miała naprawdę ciekawy i nowatorski pomysł na wykreowanie świata.
Przyznaję, że nie udało mi się odgadnąć, kim jest Karou. Podobnie zresztą było z postacią Dealera Marzeń, która przewija się w powieści niemalże przez cały czas. Szczerze mówiąc, postać Brimstone’a fascynowała mnie i ciekawiła nawet chyba bardziej niż główna bohaterka. O Brimstonie wiemy jedynie, że posiada jakąś (jaką?) magiczną moc, wychował Karou (ale nie jest jego córką, więc skąd wzięła się u jego boku?), budzi respekt i podziw, jest tajemniczy i zna się na ludzkich i zwierzęcych zębach, z których robi dziwaczne naszyjniki (po co?). Poza tym jest gburowaty i trudno go polubić. To właśnie jego tożsamość była dla mnie największą zagadką, której rozwiązania nie mogłam się doczekać.
Zdaję sobie sprawę, że to jeden z najbardziej chaotycznych tekstów, które pojawiły się dotychczas na blogu. Ale jak już wcześniej wspomniałam, mam ogromny problem z oceną tej powieści. Może po prostu zabiorę się za drugi tom?